Określenie „zimnego chowu dzieci” znów stało się modne. Nabrało jednak zgoła innego znaczenia, niż w latach 80. Pod koniec ubiegłego wieku metoda „zimnego chowu” polegała na pozbawieniu potomka rodzicielskiej miłości i czułości. Wedle niej nie przytulano, nie całowano i w żaden właściwie sposób nie okazywano uczuć własnym dzieciom. Długo można by się rozwodzić nad specyfiką ówczesnej myśli pedagogicznej, niemniej jednak nie o tym dziś chciałam pisać.
Współcześnie „zimny chów” oznacza coś z zupełnie innej beczki. Nazwa została zaadoptowana, a właściwie readoptowana (bo pierwotnie wywodziła się od stricte zimnego chowu bydła, czyli przetrzymywania go w temperaturach ujemnych) na potrzeby systemu wyznającego znów literalne rozumienie zimna. Dziś chodzi w nim o zwykłe nieprzegrzewanie malucha.
Teoria mówiąca o korzyściach płynących z przyzwyczajania noworodka do surowego klimatu znalazła potwierdzenie medyczne w postaci mojej pierwszej córy. Nasza kilkuletnia, bardzo chorowita Zuzia, okazała się alergiczką, a bodźcem wywołującym u niej największe dolegliwości był kurz i roztocza. Załamaliśmy się po mniej więcej dziesiątej wizycie u najlepszego alergologa w województwie, gdy okazało się, że walczymy z wiatrakami. Wtedy cudem trafiliśmy do starszej pani pediatry będącej na zastępstwie za naszą doktor prowadzącą Zuzę. To ona doradziła, by obniżyć temperaturę w domu do 19°C.
Nie było łatwo się przestawić i do tej pory czasem zdarza nam się marznąć na kanapie. Ale efekty były natychmiastowe. Wszystkie objawy zniknęły od razu! Organizm małej musiał wytężyć swój układ immunologiczny, by przetrwać w dość niezwykłych warunkach, a przy okazji dostrajania się do temperatury, zaczął też zwalczać alergię. Mimo naszych obaw o zwiększenie się częstotliwości przeziębień, rzeczywistość bardzo nas zaskoczyła. Zuzia przestała chorować i nie pamiętam, kiedy miała ostatni katar.
Z druga córcią, Julką, nie powtórzyliśmy już błędu wpajanego nam przez babcie i nie ubieraliśmy jej na cebulkę, by następnie przykryć kocem w ciepłym pomieszczeniu. Młodsza latorośl siłą rzeczy (ze względu na starszą siostrę) musiała od samego początku dostosować się do surowych warunków panujących w domu. Na dworze z resztą też, gdyż rodzona była w grudniu. Jej odporność od samego początku hartowana była niską temperaturą, a rezultaty są nieziemskie – półtora roku i dwa lekkie przeziębienia bez gorączki, apatii, spadku apetytu i innych bolączek.
Wszystkie matki wciąż bojące się zastosować tę metodę chcę uspokoić – jest to absolutnie bezpieczna i niewiarygodnie skuteczna metoda mobilizowania nie do końca rozwiniętego organizmu do pracy na pełnych obrotach. Mamo, ściągnij ten dodatkowy kaftanik i skręć kaloryfer – pomożesz w ten sposób sobie i dziecku. To nic, że za oknem plucha, śnieg i zawieja. Im mniejszy skok temperaturowy podczas wchodzenia i wychodzenia z domu na dwór, tym mniejsze ryzyko infekcji. Zima sprzyja metodzie „zimnego chowu” i daje naszym dzieciom naturalne możliwości sprawdzenia się w trudnych warunkach atmosferycznych. Pomyśl, żyjemy w strefie klimatycznej, w której większość roku jest zimna (a na pewno nie tak ciepła, jak byś tego chciała). Przyzwyczajenie do niskich temperatur jest inwestycją w przyszłość, bowiem szkrabowi łatwiej będzie znieść anomalie pogodowe.
Naprawdę, jestem wielką fanką „zimnego chowu”, mam dwie cudowne, zdrowe córki lubiące spać przy uchylonym oknie. Wiem, że metoda ta dała nam wiele szczęścia i rozwiązała masę problemów. A że czasem trochę powieje chłodem zza okna, to cóż? Musimy to sobie wynagradzać burzą gorących, radosnych uczuć rodzinnych.